Wchodzimy
do sklepu dla dzieci i widzimy różowe ściany, słodko czerwone półki i szafki,
uroczo ubrane ekspedientki. Na półkach cały asortyment – tu dla dzieci od 4
miesięcy do roku, tam od roku do pięciu i tak dalej. Lalki, miśki, autka,
bajery, czary mary, bumcyk. Na widok tego wszystkiego, tego wykreowanego,
piorącego mózgi światka... robi się niedobrze. Ale podchodzimy bliżej. Podchodzimy
bliżej, dotykamy puszystego misia, coś wcisnęliśmy, on nam
odpowiada „mama” i się śmieje. Dzieło szatana! Idziemy więc dalej. Mijamy lalki,
zatrzymujemy się przy samochodzikach. Ruszamy kilka,
które nie są w opakowaniu. Cudownie się to dotyka. Widzimy przed oczami
wspomnienia z dzieciństwa, gdy się nimi bawiliśmy, gdy zajmowały nam miejsca na
półkach. Czas goni. Ruszamy do przodu. Nie umiemy jednak minąć bez reakcji tej
jednej, jedynej cudownej rzeczy.
Klocków
lego.
Nimi
można było zrobić wszystko. Zbudować dom. Zbudować auto, drzewo, a nawet
postać. Statki, samoloty, parking, podwórze, konia. Wszystko. Klockami lego
mogliśmy zobrazować naszą wyobraźnię. Zrobić wszystko!
Tak
więc, gdy Pani E, moja współlokatorka, przywiozła z domu całe
wielkie
czerwone pudło klocków lego... to wiedziałam, że
najbliższego kolokwium nie zdam.
Siedziałam
kilka godzin, kilka cudownych godzin i tworzyłam. Coś
tworzyłam. Wiedziałam, że to będzie wielkie, to będzie coś mojego,
coś cudownego, dziecinnego, jakże pięknego. Tworzyłam,
obudziłam w sobie dziecko, dziecko, którego w sumie nawet w sobie nie
uśpiłam i poniosłam się temu czemuś, co mnie kierowało, co napędzało moje ręce
i wyobraźnię, co wykrzywiało moje usta w szerokim, dziecięcym uśmiechu.
Ach,
jakże mi się ciepło zrobiło, gdy skończyłam swoje dzieło.
Mała
rzecz. Postawiłam go na parapecie i nie pozwalam nikomu dotknąć, ani ruszyć,
ani zburzyć, zniszczyć, nic. Mój statek. Moja rzecz.
Rzecz mojej dziecięcej chwili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz